piątek, 31 maja 2013

Kramik na jarmarku

Umyśliliśmy sobie wziąć udział w... jarmarku. I to nie byle jakim, bo w Łowiczu. W tym pięknym mieście, położonym zresztą niezbyt daleko od miejsca, w którym mieszkamy tradycyjnie, po uroczystej procesji z okazji święta Bożego Ciała, organizowany jest jarmark rękodzieła i sztuki ludowej. I w tym roku postanowiliśmy w tymże jarmarku wziąć udział.
Dwa lata temu byliśmy na takiej właśnie imprezie w charakterze gości. Niestety, spóźniliśmy się na samą procesję, która w Łowiczu bywa wyjątkowo barwna, kolorowa i warta obejrzenia, choćby dlatego, że jej religijny wymiar jest bogato okraszony perłami ludowego folkloru zachodniego Mazowsza. Za to sam jarmark... oj, tam to się dopiero działo. Kramów, kramików, straganów, straganików było co niemiara. Kolorowe, wesołe, różnorodne. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że na tym barwnym Rynku stanie kiedyś i nasz, skromny lamusikowy, kramik, chyba bym mu się kazała popukać w czółko... A tu proszę. Never say never.
No i stąd nasze blogowe zaniedbania ostatniego czasu. W naszej pracowni było bowiem trochę prac, które mogliśmy po prostu ze sobą zabrać, ale postanowiliśmy wykonać też trochę specjalnie na tę okazję. No i na logistykę (takie modne teraz słowo) też poświęciliśmy nieco czasu.
Ale do rzeczy. Najpierw o tym, co z tej niecodziennej okazji przygotowaliśmy w naszej pracowni.
Ponieważ jarmark odbywał się w Łowiczu, postanowiliśmy specjalnie na tę okazję wykonać kilka prac z motywami łowickimi. Niestety najładniejszych chyba tac zdobionych motywami łowickich wycinanek akurat nie zdążyliśmy sfotografować przed wyjazdem, a z jarmarku już z nami nie wróciły. Ale chyba jeszcze zrobimy kilka takich, więc obiecujemy już nie zaniedbać dokumentacji fotograficznej.


Wykonany na bazie starej, winylowej płyty gramofonowej
zegar  z motywem ozdobnym zaczerpniętym
z tradycji łowickiej.

Trzy drewniane pudełeczka, typu "wielkie, średnie i mniejsze".
Zdobienie także motywem ludowym, ale nietypowo,
bo metodą "czarno na białym".

Pudełeczka oczywiście mieszczą się jedno w drugie,
a nawet i w trzecie...


Teraz z innej beczki. Herbaciarka z napisami od frontu i na bokach.

Napisy, podobnie jak i motyw dzbanka i filiżanek,
przetransferowane z serwetki.
Z napisem trzeba było trochę powalczyć, bo w oryginale było
"Coffee time"...

... ale nie ma siły. Musiało wyjść na nasze...

Z naszej pracowni wyszły też dwa, takie oto
drewniane pudełka...

Umyśliliśmy sobie, że będą to pudła na stare listy...

... stąd motywy "listowe" na wieczku,
a także "zaczytana" fotografia.

I coś w rodzaju niespodzianki
pod spodem otwieranego wieczka.

A z myślą o najmłodszych powstała taka oto seria
żabich obrazków.

Obrazki oprawione są w ramkę obciągniętą
jutową tkaniną, a źdźbła traw,
przyprószone złotym brokatem
kołyszą się majestatycznie pod wpływem
ruchów powietrza

Tyle o pracach. Dla ciekawych zamieszczamy jeszcze zdjęcia z naszego jarmarkowego debiutu:

Oto lamusikowy kramik na łowickim jarmarku.
Obsługę chwilowo stanowi córka z mężem
(na czas zrobienia zdjęcia)

Nasze stoisko zdobił taki oto szyldzik,
wykonany oczywiście własnym sumptem.

Prawdziwy łowicki jarmark.
Pani w przepięknym ludowym stroju
przymierza właśnie korale
Oj, wrażeń było co niemiara. Efekty (handlowe), może nie oszałamiające, ale też nie takie najgorsze.
Ale, atmosfera, otoczenie, nastrój i te niepowtarzalne, łowickie klimaty - bezcenne.
Tak nam się spodobało, że za miesiąc (chyba) szykujemy się na kolejną imprezę.
Przydługi ten wpis, ale prosimy o wybaczenie. Okazja nie byle jaka.

poniedziałek, 27 maja 2013

Sobota w Rawie

Sporo pracy w Lamusikowej pracowni ostatnio, trudno więc o czas na blogowanie... Ale w sobotę zrobiliśmy sobie przerywnik, bo otrzymaliśmy zaproszenie na wyjazd do Rawy.
W Rawie (chodzi o Rawę Mazowiecką)odbyła się Rawska Majówka. W jej ramach także promocja świeżutko wydanej książki autorstwa pani Barbary Bielawskiej-Dębowskiej, pt. "Wesołowscy z Rawy". Książkę dopiero od paru godzin mamy w swoim posiadaniu, więc nie powiemy jeszcze o czym ona jest, ale z tego co nam jest wiadome, to historia wielce dla miasta Rawy zasłużonej rodziny Wesołowskich. Promocja oczywiście połączona była ze spotkaniem z autorką książki, bardzo sympatyczną panią, która ze swadą i bardzo interesująco opowiadała na spotkaniu, jednak nie o ludziach, bo o tych - jak sama stwierdziła - można przeczytać w książce, ale o miejscach w Rawie związanych z tą rodziną. Z jej opowieści dowiedzieć się można było naprawdę ciekawych rzeczy, o historii istniejących i nieistniejących już niestety miejsc w Rawie lub jej bezpośrednim sąsiedztwie związanych z historią Wesołowskich z Rawy. Dla porządku dodajmy, że książkę wydało miejscowe wydawnictwo WAM, a gościny dla jej promocji użyczyło Muzeum Ziemi Rawskiej.
A skąd my się wzięliśmy na tej promocji? Ano stąd, że rodzina Wesołowskich jest daleko, bo daleko, ale spokrewniona z nami. To tak na marginesie.
To był naprawdę ciekawie spożytkowany czas.

Okładka książki

Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy przy okazji nie wyszperali jeszcze czegoś dla siebie. Otóż, we wspomnianym już Muzeum Ziemi Rawskiej akurat trwa wystawa pn. Opowieść o niebieskim kwiecie. Krótka historia lniarstwa. No nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności dokładniejszego przyjrzenia się tej ekspozycji. Po pierwsze dlatego, iż trudno o bardziej kojarzący się z lniarstwem rejon w Polsce, niż ten, z którego akurat do gościnnej Rawy przybyliśmy, czyli Żyrardów i jego okolice. A po drugie - wystawa składała się z eksponatów w dużej mierze (o ile nie w całości) przybyłych do rawskiego Muzeum z Muzeum Mazowsza Zachodniego w Żyrardowie właśnie. Na szczęście mieliśmy przy sobie aparat, więc nie możemy podzielić się tym, co zobaczyliśmy.

Muzeum Ziemi Rawskiej
Salonik babuni. Ekspozycja stała

Izba chłopska na ziemi rawskiej
Zwróćcie uwagę na zmyślne "sznurówki" na kołysce.
Miały chyba zapobiegać wypadnięciu maleństwa.

I już o lnie. Najprawdziwszy kołowrotek.

Gablota z wzorami tkanin lnianych, niestety nie współczesnych.

Najprawdziwsze krosno tkackie.
Jeszcze jedna uwaga na marginesie. W naszym domu ważną role pełni żyrandol wykonany właśnie z kołowrotkowego koła. To prezent, jaki dostaliśmy na nowy dom. Prezent nie tylko oryginalny, ale i praktyczny, jak widać na zdjęciu poniżej.

Żyrandol z kołowrotka.
W następnym wpisie wyjaśnimy tajemnicę nawału pracy w naszej lamusikowej pracowni. Zapraszamy.

piątek, 10 maja 2013

Krzesłowe potyczki, czyli jak zostać prawie-tapicerem...


...oczywiście "prawie" - jak zwykle - robi wielką różnicę.

Wspominaliśmy ostatnio, a właściwie przedostatnio, że w ramach gruntownych przygotowań do majowych uroczystości rodzinnych podjęliśmy heroiczną decyzję o samodzielnej renowacji starych, znajdujących się w rodzinie od chyba połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku sześciu bardzo wygodnych i chyba całkiem niebrzydkich krzeseł. Dzisiaj nieco szerzej na ten temat.
Rzeczone krzesła to bardzo trwałe (jak się okazało i okazuje nadal) i solidnie wykonane meble. Zresztą zakupione zostały w komplecie z innymi meblami, stołem i kredensem, które także służą dzielnie mimo upływu tylu już lat. Krzesła jednak chyba poddawane są najbardziej wymagającej próbie codziennego użytkowania. Nic więc dziwnego, że klej stolarski nieco słabiej spaja już poszczególne ich elementy, a tapicerka tu i ówdzie po prostu się co nieco zużyła. Ponieważ jednak mebli żal było się pozbyć, postanowiliśmy je odnowić. A co... Wszak nie święci garnki lepią...

Nasz prowizoryczny tapicerski warsztat.

Ponieważ jednak do solidnego sklejenia krzeseł, tak aby wytrzymały kolejnych kilka... no powiedzmy skromnie ...naście lat, potrzebnych było co nieco specjalistycznych przyrządów w postaci specjalnych stolarskich ścisków, prace stricte stolarskie zleciliśmy naszemu znajomemu stolarzowi. My zaś zabraliśmy za tapicerkę. Zaopatrzywszy się uprzednio w solidny zapas tapicerskich zszywek.

Stara tapicerka po zdjęciu ich z krzeseł

Największym wyzwanie i niewiadomą było dla nas co zastaniemy po zdjęciu warstwy starego materiału i odsłonięciu wnętrza naszych szlachetnych mebli. Z wyrachowaniem zaczęliśmy od dobrania się do oparć krzeseł, albowiem w nich nie ma żadnych elementów typu sprężyny, druty, czy inne dziwne osiągnięcia myśli tapicerskiej, które przy próbie zdejmowania warstwy materiału mogłyby po prostu rozlecieć się po całej pracowni... W przypadku oparcia - takiego niebezpieczeństwa nie było.
Samo oparcie wykonane jest z dość twardej dykty wyprofilowanej w charakterystyczny sposób. Pomiędzy nią a materiałem znajdowała się warstwa czegoś w rodzaju wojłoku - niezbyt ładnie wyglądającej tkaniny, która stanowiła jakby wyściółkę oparcia. Na tę warstwę należało następnie położyć warstwę podkładu z tkaniny (jak podszewka) i dopiero to wszystko obciągnąć właściwym materiałem obiciowym.
Właśnie - materiał... Niestety kupno materiału okazało się nie lada wyzwaniem. Przed wyprawą do sklepu prowadziliśmy długie dyskusje o tym, jaki kolor, jaki deseń, jaki wzór...? Po czym wizyta w sklepach pozbawiła nas złudzeń. Obiciówka jest, ale raczej tylko w hurtowniach, rzadko kiedy bywa w normalnych, detalicznych sklepach, bo podobno się nie opłaca. Mimo wszystko trafiliśmy jednak całkiem niebrzydki (naszym zdaniem) materiał, który do naszych celów się dobrze nadawał, choć właściwie nie jest materiałem przeznaczonym do tapicerowania mebli.
Mocowanie właściwego obicia jest czynnością wymagającą najwięcej uwagi. Trzeba uważać, żeby pod spodem nic z podłożonych pod spodem warstw się nie przemieściło i nie pofałdowało, a także dokładnie naciągać materiał na konstrukcji mebla, żeby nie potworzyły się marszczenia. Jak wszystko jest w porządku - wystarczy przytrzymać odpowiednio silnie materiał i trach.... zszywaczem. Potem wygładzić, naciągnąć i znowu trach, znowu wygładzić naciągnąć i przystrzelić zszywką i tak dalej i tak dalej. Najlepiej to jednak robić w dwie osoby, jedna naciąga, przytrzymuje i uważa na całość, druga strzela zszywkami. Uwaga! Może rozboleć dłoń!!!

Oparcie naszego krzesła w nowej szacie.
Tu z przodu...

... a tutaj z tyłu

Z pierwszym oparciem bawiliśmy się dość długo, starając się zdobyć jak najwięcej doświadczenia. Drugie poszło już zdecydowanie sprawniej, trzecie bardzo przyzwoicie, a pozostałe, to już robiliśmy z marszu...
Kiedy oparcia mieliśmy już z tak zwanej głowy (właściwie nawet z dwóch głów) przyszła pora zabrać się za siedziska. Na początek musieliśmy rozstrzygnąć kwestię sposobu w jaki je obciągniemy nowym obiciem. Po długich dywagacjach i wnikliwych oględzinach siedzisk zarówno od góry, jak i od spodu, stwierdziliśmy, że rozbieranie ich i dobieranie się do ich wnętrza jest zbyt dużym ryzykiem i może skończyć się wyprawą do sklepu meblowego po nowe krzesła. A kiedy stwierdziliśmy, że nowy materiał bez trudu zmieści się na starym i nie utrudni obsadzenia siedziska w ramie krzesła - sprawa została przesądzona. Przyznajemy się bez bicia - poszliśmy na skróty, czy jak kto woli - na łatwiznę. Skrojenie kawałków odpowiednich dla obciągnięcia siedzisk było prostsze, niż w przypadku oparć. Korzystając z okazji - wymieniliśmy także materiał podszewkowy osłaniający spodnią część siedziska.

Mocowanie nowego obicia do siedziska

I nowa tkanina maskująca spód siedziska
Samo obciąganie siedzisk też szło zdecydowanie sprawniej, niż w przypadku oparć. Dokładnie naciągnięty materiał mocowany był zszywkami od spodniej strony do ramy krzesła, oczywiście także uważając, aby nigdzie nie potworzyły się zmarszczki czy fałdy. Odnowione siedziska, pomimo podwójnej warstwy obicia (nowe obicie zostało po prostu naciągnięte na stare) zmieściły się w ramach krzeseł bez specjalnego trudu. Nawet chyba ciaśniej były w nich osadzone, co mile nas zaskoczyło. Uff... najgorsze było za nami i efekt wydawał się nam bardzo satysfakcjonujący. Pozostawało jeszcze tylko wykończyć oparcia specjalną ozdobną taśmą, którą przymocowaliśmy na gorący klej... i mogliśmy z niekłamana dumą ogłosić nasze zwycięstwo w tej pierwszej w naszych lamusikowych dziejach potyczce z tapicerką. No, może z tą łatwiejszą częścią sztuki tapicerskiej, ale zawsze.

A oto efekt naszych wysiłków.
To znaczy trzy z sześciu efektów.
Uff. Łatwo nie było, ale satysfakcja jest.
A swoją drogą. Kiedyś to były meble...

czwartek, 9 maja 2013

Majówkowy remanent

No i za nami tegoroczna Wielka Majówka. W naszym wydaniu, połączona była z rodzinnymi uroczystościami, więc i przygotowań wymagała nieco więcej, niż normalnie. A uroczystości to nie byle jakie, bo 60-ta (tak, tak...) rocznica ślubu rodziców oraz  5-te i 2-gie już (jak ten czas leci...) urodziny naszych wnuków, a także imieniny naszej córki (jak świętować to na całego!)
Z tych to okazji w nasze skromne, wiejskie progi zjechali mili gości, czyli oczywiście Dostojni Jubilaci oraz dzieci i wnuki. Rodzice z okazji swojego Święta, oprócz prezentu jak najbardziej praktycznego (pominiemy milczeniem) otrzymali od nas taką oto skromną pamiątkę:




Oczywiście pomysł i wykonanie własne. Materiał to bukowa deseczka z wyfrezowaną krawędzią (gotowa, kupiona w sklepie) motyw różany pochodzi z serwetki. 
Jubilaci zostali też obdarowani wspaniałym koszem wiosennych tulipanów - oczywiście 60-ciu!




Kwiaty prezentujemy nieprzypadkowo w takim właśnie, a nie innym entourage'u. Otóż obraz, pod którym się znajdują został wykonany, uwaga, uwaga!!! przez Naszego Drogiego, dostojnego Jubilata, Tatę, Dziadka i Pradziadka w jednej osobie, a okazją, z jakiej został namalowany i nam podarowany była z kolei nasza, skromna, bo zaledwie trzydziesta, rocznica ślubu. Obraz to olej na płótnie - kopia pejzażu Wim van Nordena. Rzecz cała działa się w zeszłym roku, ale jakoś do tej pory nie było okazji o tym napisać, więc czynimy to teraz, bo nieoczekiwanie wszystko nam się ładnie połączyło: rocznice, prezenty, osoby...
No i oczywiście nie możemy pominąć milczeniem, najbardziej chyba oczekiwanego prezentu, jaki tego dnia został ofiarowany. Dominik, nasz wnuk, z okazji swoich urodzin otrzymał od rzeczonych już powyżej Pradziadków i nas swój pierwszy, wymarzony, wyczekany, rower.
Oczywiście, mimo nie najlepszej pogody nie mogło się obyć bez pierwszej, rowerowej przejażdżki.

Ruszamy w pierwszą drogę.
Z przejęciem na twarzy :-)

Jaaaaaaaaaaaaaaaaaadę!!!!!

Oczywiście prezenty to może najciekawszy, ale przecież nie jedyny (nawet nie najważniejszy chyba) punkt uroczystego, rodzinnego spotkania. Był uroczysty obiad w zaprzyjaźnionej restauracji, kawa i słodki podwieczorek w domowym zaciszu, rodzinna kolacja i buteleczka własnego wyrobu nalewki z kwiatów czarnego bzu.
Szkoda tylko, że pogoda okazała się zupełnie niemajowa i z planowanego spaceru po lesie nic nie wyszło.